niedziela, 19 listopada 2017

Tragedia na Przełęczy Diatłowa.

Zdarzenie dobrze większości znane, jednak do dzisiaj pozostaje więcej znaków zapytania niż odpowiedzi, zapraszam do lektury.


Przełęczą Diatłowa nazwano stok Góry Umarłych (Cholat Sjakl) w północnej części gór Ural.




Niekiedy scenariusz horroru jest zbędny, ponieważ na ziemi istnieją miejsca, w których przerażające wypadki biegną bez planu i rozpisanych ról, a aktorami są zwykli ludzie. Oto jak Góra Umarłych, na północy okręgu swierdłowskiego, zabiła w 1959 roku dziewięcioro członków studenckiej wyprawy narciarskiej.





Do niewyjaśnionej do dzisiaj tragedii doszło dziesiątego dnia wyprawy, na łagodnym stoku góry Otorten w północnym Uralu.


Jak głosi tablica upamiętniająca jedną z najbardziej niesamowitych, tajemniczych i bezsensownych śmierci w górach - "było ich dziewięcioro". Zginęli wszyscy, łącznie z doświadczonym przewodnikiem Igorem Diatłowem, którego nazwiskiem nazwano fatalną przełęcz.





Studencka wyprawa, złożona z dziesięciu uczestników, wyruszyła 23 stycznia, jednak Jurij Judin, jeden z członków grupy, zrezygnował ze względu na atak rwy kulszowej. Na pożegnanie zrobił sobie z przyjaciółmi zdjęcie, z którymi nie rozstawał się aż do śmierci. Te same można obejrzeć w sieci obok fotografii dokumentujących śledztwo w sprawie dziewięciu niewyjaśnionych zgonów na zboczu góry Otorten.


Roześmiane twarze ze zdjęć znalezionych w aparacie przewodnika zestawiane są z upiornie obnażonymi zębami i pustymi oczodołami zmasakrowanych zwłok.


Do dzisiaj nie znaleziono dobrego wytłumaczenia dla wszystkich tajemniczych okoliczności, z którymi wiąże się gwałtowny zgon dziewięciorga studentów politechniki ze Swierdłowska. Nie wiadomo, dlaczego nagle, bez butów i kurtek, opuścili w popłochu namiot rozbity na zboczu. Czemu rozbiegli się w różnych kierunkach, po wydostaniu się na zewnątrz przez rozpłatany nożem tropik, z jakiej przyczyny woleli czekać przy wątłych, prowizorycznych ogniskach na pewną śmierć, niż wrócić do obozu? Nie zdołano odpowiedzieć nie tylko na te, ale i kolejne pytania, pojawiające się po zbadaniu odnalezionych zwłok, które niczym lawina zepchnęły całą sprawę w mroki prawdziwej tajemnicy. Okazało się, że podczas gdy jedni członkowie wyprawy Diatłowa zmarli z wychłodzenia, innych spotkało coś znacznie bardziej dramatycznego.


Sekcja trzech osób wykazała, że zmarły nagle, na skutek rozległych uszkodzeń wewnętrznych. Kilka ciał, z zewnątrz niemających nawet siniaków, w środku było mieszaniną pogruchotanych żeber i porozrywanych wnętrzności. Jednej z ofiar usunięto gałki oczne i język.





Jakby mało było niesamowitości, w noc śmierci grupy Diatłowa tubylcy widzieli liczne świetliste kule. Poza tym na jednym ze zdjęć z aparatu Diatłowa odkryto stojącą w pewnej odległości ciemną postać nieznanej wysokiej dwunożnej istoty, która jest tym dla Uralu, czym yeti dla Himalajów. Czyżby to ona była odpowiedzialna za przerażenie i chaotyczną ucieczkę studentów, prosto w ramiona zagłady? O spotkaniu z owłosioną istotą wspominała jedna z uczestniczek, zapisując w dzienniku wyprawy, że to coś idzie ich śladem, ale trzyma się na dystans. Niektórzy sądzą, że sprawa jest jeszcze bardziej tajemnicza, niż chcieliby tropiciele kosmitów i nieznanych górskich małp. Kolejnych sensacji dostarczyły zdjęcia zrobione na miejscu tragedii przez ekipę poszukiwawczą. Dopiero po powrocie zorientowano się, że przy opustoszałym namiocie ktoś ustawił sklecony naprędce krzyż. Kto i kiedy to zrobił, wydaje się pytaniem zasadnym, biorąc pod uwagę, że wokół odkryto wyłącznie ślady stóp ofiar.








Analiza zachowania turystów prowadzi do niepokojącego wniosku, że nie miało ono żadnego sensu. Studenci zachowali się wbrew znanym sobie regułom. Coś musiało ich zaatakować, zmasakrować i zabić. Tajemnicę skrywa Góra Umarłych.










  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Incydent w Słupi pod Bralinem (woj. Wielkopolskie).

Pan Andrzej skontaktował się ze mną na portalu Facebook pisząc w wiadomości prywatnej w celu wyjaśnienia zdarzenia, którego doświadczył jego...